Repertuar

Werter

Werter

wg J.W.Goethego
Reż. Michał Borczuch
Scena Kameralna
ul. Starowiślna 21

Data
premiery

30.10
2009

czas
trwania

2 godz. 10 min. (1 przerwa)

Historia Wertera zaczyna się wtedy; kiedy zmęczenie znowu każe odwrócić wzrok od świata. Kiedy wszystko wokół jest jedynie okrutne. Co zrobić; gdy rzeczywistość wydaje się zaledwie śladem zostawianym przez odpływającą falę? Szukać ukojenia na ruinach natury? Zakochać się? A jeśli wszystko pozostanie obce? Werter to widmo nawiedzające Wahlheim i jego mieszkańców. Przybywa; by po raz kolejny zamienić się w melancholijne zwierzę i zagrać samego siebie. Kim jest upiór zarażony niechęcią wobec świata i dlaczego nie daje nam spokoju? Można by powiedzieć; że Michał Borczuch przeczytał powieść Goethego przez pryzmat romantyków. Jego wersja „Cierpień młodego Wertera” nie tylko penetruje psychikę typowego bohatera romantycznego – młodego melancholika i nadwrażliwca; ale też nawiązuje dialog z innymi tekstami z tamtego okresu; przede wszystkim z IV częścią „Dziadów”. Prostota tego szkolnego wręcz klucza jest jednak myląca. Spektakl podsuwa o wiele więcej możliwości interpretacyjnych i używa estetyki; która wyprowadza nas daleko poza romantyzm. Reżyser i aktorzy wydobyli z romantycznego konstruktu całą jego ambiwalencję; pokazując zarówno przesadę i patos; jak i autentyczność. Tym samym życiowa postawa romantycznego bohatera staje się z jednej strony ośmieszoną; pustą pozą; z drugiej – egzystencjalnym doświadczeniem „człowieka bez właściwości”. Ta sprzeczność wydaje się – tak dla postaci; jak dla całego spektaklu – fundamentalna i konstytutywna. (Monika Kwaśniewska; Dwutygodnik – Strona Kultury nr 17) Ostrzej niż w poprzednich przedstawieniach sformułowana zostaje w „Werterze” węzłowa sytuacja teatru Borczucha; w której centrum tkwi człowiek; Boża sierota; wypluta w obcy; martwy świat. „Werter” Michała Borczucha to teatr w procesie formowania. Na przecięciu dwóch stylistycznie odmiennych części przedstawienia wyłania się nowa teatralna jakość. (Marcin Kościelniak; Tygodnik Powszechny) Romantyczna historia miłosna nikogo już nie obchodzi. Krakowski „Werter” to spektakl o porażce: idei; uczuć; wiary. Z gorączki młodzieńczej powieści Goethego „Cierpienia młodego Wertera” na scenie krakowskiego Starego Teatru ocalało niewiele. Akcja toczy się współcześnie. Lotta występuje bez różowej kokardy; a Werter bez fraka i żółtej kamizelki. Brak reszty zwyczajowego sztafażu. (..) Autorzy spektaklu dopisują powieści dalszy ciąg. Miejsce akcji zmieniło się. W dolinie powstała fabryka azbestu; przeobrażając krajobraz i ludzi. Albert chce rewitalizacji doliny i utworzenia zakładu utylizacji ludzkich odchodów. (…) Przy takiej zmianie powieść Goethego staje się ramotką. Jej idealistyczne hasła powrotu do natury brzmią groteskowo; dając efekty wręcz komiczne. „Cierpienia” muszą się więc wydać staroświecko naiwne. Śmieszą idee i postawy; które dla pokoleń czytelników były mitem. Paradoksalnie; w spektaklu jest coś więcej niż banalny pomysł zdewaluowania wszystkich wartości. Opowieść staje się przejmująca; gdy reżyser sięga po oryginalny tekst. Z tyrad głównego bohatera wyziera bowiem poruszające doświadczenie obcości; niezależne od stopnia zanieczyszczenia środowiska czy tolerancji obyczajowej. Pytający o sens egzystencji Werter nie odnajduje się wśród innych. (Justyna Nowicka; Rzeczpospolita nr 258) Choć z tytułu usunięto „cierpienia”; zostawiając suchego „Wertera”; tematem spektaklu Michała Borczucha jest cierpienie. (…) Borczuch nieustannie podważa sceniczną rzeczywistość. Podejrzliwie przygląda się każdemu gestowi; słowu i wykrystalizowanej sytuacji. Tworzy spektakl na pograniczu teatru i plastyczno-muzycznej instalacji; pełen zaskakujących pomysłów. Jak wiadomo; „Werter” Goethego to powieść w listach; pisanych przez tytułowego bohatera do przyjaciela; Wilhelma. U Borczucha Wilhelm (Roman Gancarczyk) siedzi przy fortepianie i gra – głównie pieśni Schuberta; które skręcają w stronę mniej melodyjnej muzyki (…) Werter poznaje Lottę (dziewczęca Marta Ojrzyńska; potem Iwona Budner; grająca dojrzalszą Lottę); jej narzeczonego Alberta (Krzysztof Zawadzki); państwo M. (Ewa Kolasińska i Zygmunt Józefczak); Henryka (Bogdan Brzyski). To prowincjonalne towarzystwo – ubrane bez gustu; ale i bez pretensji; szkicowane lekko i bez dbałości o przypisanie do jakiejkolwiek rzeczywistej sfery. Borczuch; wpisując powieść Goethego we współczesny sztafaż; nie stara się o realizm. Bawi się jawnie sztuczną tandetnością scenicznego świata. Uwolnieni od realizmu aktorzy grają lekko i naturalnie – i tym wyraźniej rysują się tematy nieprzystosowania Wertera do świata (…) Spektakl Borczucha wymyka się próbom przyszpilenia podobnie jak wszystkie dotychczasowe jego przedstawienia (…) Ta umiejętność wymykania się jest organicznie wpisana w jego teatr – na tyle intrygujący; że warto starać się przestawić na jego częstotliwość. (Joanna Targoń; Gazeta Wyborcza- Kraków) Borczuch; którego kocham; mówi nam celnie o tym; jak komplikujemy to; co naturalne. Najpierw opowiada o Werterze lekko. Mota miłosny trójkąt; szkicuje zabawne portrety prowincjuszy zamieszkujących okolicę; którą bohater wybrał na swoją ostatnią przystań. A potem historia mrocznieje. Okazuje się; że intryga miłosna nie jest ważna. Miłość zawsze coś zasłania. Na przykład dewastację środowiska naturalnego. Niszczymy nie tylko siebie; schnąc z nieodwzajemnionego uczucia; nasze zatrute dusze trują także dziewiczą przyrodę. (…) W kluczowej scenie przedstawienia Borczuch wyświetla na ekranie za plecami aktorów film; na którym; dzieci bawią się beztrosko na krakowskiej łące. W tle wielkie dymiące kominy elektrociepłowni Łęg. Długo kontemplujemy ten obraz (…) i wtedy reżyser każe maszynistom zerwać ekran; zniszczyć fałszywą krainę niewinności. Oczom widzów ukazuje się wybebeszone wnętrze teatru; który dopiero co nas okłamywał miłością i pięknem przyrody. Czyżby koniec wszelkich iluzji? Nie; bo Borczuch na śmierć jednej iluzji przyprowadza następną; jeszcze cudowniejszą! (…) Jak nad głowami aktorów pojawia się wielka azbestowa chmura; jeden z najpiękniejszych obiektów; jakie widziałem w teatrze! Taka wata cukrowa opuszczająca się z nieba. Niby lekka; leciusieńka; a jednak trochę za gęsta jak na prawdziwą chmurę. Opalizująca włóknami; zdumiewa harmonią zastygłej na wieki piany. Jakże piękne są toksyczne dzieła rąk ludzkich; jak niezwykłe pominiki po nas zostaną! Nieludzkie i nienaturalne; a jednak godnie zastępujące naturę. Można umrzeć ze szczęścia. Kocham Katarzynę Borkowską; największą polską scenografkę! (Łukasz Drewniak; Dziennik Gazeta Prawna nr 218)