Repertuar

Nasze miasto

Nasze miasto

Thornton Wilder
Reż. Szymon Kaczmarek
Nowa Scena
ul. Jagiellońska 1

Data
premiery

26.10
2011

czas
trwania

2 godz. 15 min. (1 przerwa)

Nasze miasto Thorntona Wildera przeważnie bywa postrzegane jako ciepła i sentymentalna pochwała życia „prostych ludzi”; zamieszkujących prowincjonalne amerykańskie miasteczko. Można jednak spojrzeć na nie z innej perspektywy: tak jak cenzorzy; którzy tuż po wojnie zakazali wystawiania tego tekstu w NRD; obawiając się; że może on wywołać falę nastrojów depresyjnych; a nawet samobójstw. Ta perspektywa wydała się nam trafniejsza i ciekawa. Dla nas bohaterowie Naszego miasta są umarłymi; zamkniętymi w pułapce nieśmiertelności. Próbując w teatrze opowiedzieć o swoim życiu; przedstawiają widzom również swoje nie-życie. Ich doświadczenie jest doświadczeniem oglądania rodzinnego albumu i starych pocztówek – obcowania z wykrzywionymi; materialnymi śladami wspomnień. Odtwarzaniem starych historii i układaniem ich na nowo. Pamięć okazuje się niewiernym sługą i nie daje nad sobą zapanować: chadza własnymi ścieżkami i zawsze podsuwa wspominającym bohaterom coś innego; niż chcieliby zobaczyć.Nasze miasto nie jest zwierciadłem; w którym możemy się przejrzeć. Jest elastyczną konstrukcją; która przyciąga kolejne opowieści i mity. Dzięki temu może w sobie zmieścić także nasze historie: wchłonąć prywatne mitologie; które zbudowaliśmy z przeczytanych książek; obejrzanych filmów; użytych przedmiotów i przeżytych zdarzeń. Chcemy się przyjrzeć tym mitom; rozegrać je na scenie; poddać analizie; ocalić albo odrzucić. Opowiedzieć o bohaterach naszych wspomnień: o naszych rodzicach; o świecie; do którego nas wpuścili. Zmierzyć się z tematami; na które zawsze jest za wcześnie; albo za późno. PRASA O SPEKTAKLU: „Ujmujący świat czy przestrzeń sztuczności? Sielski obraz miasteczka czy brutalne obnażenie schematów? Spektakl Szymona Kaczmarka umiejętnie zwodzi widza; stopniowo ujawnia drugie dno kolorowych obrazów i słodkich dźwięków. Uderzenie będzie mocne; bo to wcale nie jest miły świat. Obraz wycięty z marzeń pięcioletniej dziewczynki. Pastele; puder; cukierki; koronki; ptysie; szelki. Uśmiechnięta pani w sukience jak niebo w wakacyjny poranek. Druga – słodka blondynka; sweterek w kolorze gumy do żucia; spódnica – trawnik w pełnym słońcu. Panowie o aparycji niedzielnego tatusia gotowego na spacer i karuzelę. Trochę groteskowa ta ich nieporadność w stroju – są jak lalki ubrane w kolorowe szmatki. Muzyka otacza postaci udźwiękowioną sielanką – czy to soundtrack do filmu z serii „Kino Familijne” czy melodia małomiasteczkowego jarmarku? Zmysły same dopowiadają resztę: zapach waty cukrowej; sklejone słodkością palce; spokojne alejki mieszkalnej dzielnicy; delikatne światło i głębszy wdech – tak pachnie święty spokój i arkadia w wersji rodzinnej.„Nasze miasto” (sceniczna realizacja utworu Thorntona Wildera) w reżyserii Szymona Kaczmarka zaczyna się jak bajka na dobranoc. Rozmarzona widownia daje się oszukać – gorycz tej landrynki uwalania się powoli. Za to dobitnie.Ta pozornie banalna historyjka dwóch rodzin oraz trudnej miłości nastolatków zdradza swoje sekrety powoli; przez małe szczelinki w plastikowym budulcu miasteczka przepuszcza wyziewy rozkładu. Nijakość; banalność; „teatrzykowatość” prowadzonych rozmów każe zapomnieć o znaczeniu wypowiadanych słów. Lepiej spojrzeć tam; gdzie widać szwy. Zamiast kochającej się rodziny na scenie pojawia się gromada frustratów zagubionych w smutnym spektaklu; do którego zmusiło ich życie. Emily ma problem z matką; która zdaje się jej nie akceptować; pan Webb jest dobrym; ale trochę zbyt naiwnym człowiekiem; którego nie rozumie żona; pani Webb chce zadowolić wszystkich i zapomina o sobie. Pan Gibbs wychowuje syna; ale jego układ z panią Gibbs jest niepewny – ona jest chłodna i nieodgadniona. Emily jest porządną dziewczyną; ale zbyt wrażliwą; łatwo ją zranić; zakochuje się z wzajemnością w Georgu; który okazuje się niedojrzały do małżeństwa. Nic bardziej prawdopodobnego jak rodzinne problemy małżeństw i ich dorastających pociech. Nic bardziej rzeczywistego niż pierwsza miłość i pierwszy zawód młodych; pragnących czerpać z życia garściami marzycieli. Nic bardziej typowego; oczywistego; kartonowego. To nie kilka scen wziętych z życia prostych ludzi na amerykańskiej prowincji; ale festiwal nakręcanych robocików. Bohaterowie tylko udają życie. Każdy zamyka się w swoje ułomności i obwarowuje frazesami w imię twierdzenia: „rzeczywistość będzie taka; jaką zagramy. (…)Spektakl Kaczmarka zachwyca w sposób depresyjny. To opowieść przekorna; doskonale pomyślana; zagrana; pokazana. Intrygująca jest zabawa z konwencją; to przemieszanie sztuczności; która staje się rusztowaniem świata. Dziwaczność ukazuje się na granicy; a tutaj granic jest wiele. Po pierwsze publiczność a scena – granica zniesiona; zanegowana; ale w jakiś nienaturalny; groteskowy sposób (zapalone światło; Reżyser zwracający się do widzów; udawane pytania; wtargnięcie redaktora Gibbsa pomiędzy fotele). Po drugie podwojona gra aktorów; którzy udają udawanie; schematyzują schematy; wyśmiewają sami siebie. Po trzecie przestrzeń samej sceny – uproszczona scenografia przypominająca rysunek przedszkolaka – rozdźwięk między banałem rekwizytów a uzyskaną dzięki prostocie środków ostrością widzenia. Po czwarte relacje między samymi postaciami; kontrastujący Stimson i napięcie powstające na styku ich wymalowanych zmywalną farbą światów. Problem granicy między udawaniem a tym; co chciałoby się uważać za prawdę – organizuje cały spektakl. To dzieło przemyślane; dopracowane. Trudno znaleźć jego słabsze strony. Taki koniec świata w pastelowych barwach ma podwojoną moc.” „Cukrowa wata i koniec świata”; Daria Bednarek; www.e-splot.pl„Niewiele już zostało małych miasteczek; w których życie toczy się spokojnie; leniwie; determinowane odwiecznym cyklem narodzin i śmierci. W przydomowych ogródkach pachną heliotropy i geranium; a śluby i pogrzeby kolejnych mieszkańców dostarczają tematów kronikom towarzyskim. Z dala od wielkiej polityki; zgiełku metropolii i gonitwy nie wiadomo za czym ludzie rodzą się; dorastają; zakładają rodziny; przeżywają mniejsze lub większe problemy dnia codziennego. Następnie odchodzą niezauważalnie; bezgłośnie. Pozostaje po nich jedynie tablica na parafialnym cmentarzu.W podróż do takiego właśnie miasteczka widzów Narodowego Starego Teatru w Krakowie postanowił zabrać Szymon Kaczmarek. Młody reżyser sięgnął po trochę zapomniany dziś tekst dwudziestowiecznego amerykańskiego dramaturga; Thorntona Wildera; starając się wzbogacić serię kadrów z życia prowincji o prawie metafizyczną refleksję na temat życia i śmierci.W pierwszym akcie naszym oczom ukazuje się prosta; ale wymowna scenografia autorstwa Kai Migdałek. Wynurzające się spomiędzy drewnianych klepek ogrodowe rośliny; rozsadzające je miejscami i oplatające niczym bluszcz; wywołują wrażenie niepokoju. W rogu sceny stoją niewielkie; kościelne organy. To przecież całe Grover’s Corner – parę starych domów; wokół nich porośnięte bujną roślinnością ogródki i kościół; który jest nie tylko miejscem modlitwy; ale też spotkań towarzyskich i forum wymiany myśli. Dość ekscentrycznie ubrani aktorzy (daleko im do mieszczańskiej elegancji początku wieku); w takt prostego akompaniamentu wykonują zaimprowizowaną piosenkę na kilka głosów; uśmiechając się przy tym nieśmiało i nieco sztucznie. Tak jakby chcieli przekonać nas; że życie na ich małym skrawku planety to istna sielanka. Z niewielkich pudełek opatrzonych nazwiskami; przywodzących na myśl szufladki na akta; szpitalne kartoteki; bądź nagrobne tablice; wyjmują stosy zapisanych papierów i rekwizyty potrzebne im do odegrania swoich ról w spektaklu. Całe ludzkie życie zamknięte jest w czterech drewnianych ściankach.(…)” Katarzyna Misiuk; Teatralia Nr 4/30.01.12

 

obsada